Nie znoszę większości poradników, które trafiają w moje ręce. Chwytliwe tytuły, dobre zapowiedzi, świetne recenzje, a w środku seria pytań na które nie dostaję odpowiedzi. Kartka po kartce moja ciekawość wzrasta, coraz bardziej czekam na wskazówkę, drogowskaz albo listę “to do”. Chcę reszcie dowiedzieć się co mam robić, ale niczego się nie dowiaduję. Dlatego bardzo sceptycznie podchodzę do tego typu książek i “Czuła Przewodniczka” jest wreszcie tą, która mnie nie zawiodła.

Ta książka była wspaniałą podróżą w głąb siebie. Była odpowiedzią na zadawane codziennie samej sobie pytania. Paradoksalnie te odpowiedzi są cały czas w nas. W ferworze walki, w stresie, w chaosie wewnętrznym nie potrafimy ich w sobie znaleźć. Macie czasem tak, że próbujecie o czymś powiedzieć i Wasze słowa tworzą jakiś zlepek myśli, a ktoś inny tę samą myśl zamyka w jednym zdaniu? Zdaniu idealnie w punkt! I wtedy przychodzi takie olśnienie, że ktoś wyartykułował tak celnie coś czego Wy nie potrafiliście zebrać? Otóż właśnie tak czułam się czytając “Czułą Przewodniczkę”. Jakby Natalia de Barbaro nazywała sprawy, których ja nazwać nie potrafię, ale one we mnie są, ja je czuję.
Dajmy na to, taka sytuacja tycząca się wewnętrznego dziecka. Ja kompletnie nie rozumiem tego pojęcia. Właściwie nie rozumiałam do czasu, kiedy Czuła Przewodniczka nie przeprowadziła mnie przez ten temat. Zawsze to wewnętrzne dziecko wydawało mi się jakieś takie enigmatyczne. Niby mam to dziecko w sobie, ale jak do cholery mam się nim zająć?
Przypomina mi się taka scena z jednych z pierwszych chwil macierzyństwa. Jesteśmy z Basią na sali po porodzie i Położna każe mi ją ubrać w kaftanik. Prosta sprawa co? A w mojej głowie wykresy. Sinusy i cosinusy, tangensy i cotangensy jak to dziecko podnieść? Jak do cholery w ogóle się zakłada ten mikroskopijny żakiet? W efekcie założyłam tył na przód. Położne i pielęgniarki miały ubaw po pachy, że taka stara, 25-letnia matka nie umie w kaftaniki. No i ja z tym wewnętrznym dzieckiem tak samo się nie umiem obyć, mam przy nim dwie lewe ręce. Nie wiem jak je ubrać, wykarmić. A jeszcze dodatkowo boję się tych salw śmiechu z własnej nieporadności.
No i tutaj przychodzi odpowiedź z książki.
Wyobraź sobie, że idziesz z dzieckiem bardzo szybko. Oczywiście Ty masz nogi długie jak stąd w kosmos. Dziecko natomiast nóźki ma króciutkie i musi włożyć trzy razy więcej energii, żeby próbować dorównać Ci kroku. Gonisz je, pospieszasz, ale w końcu przychodzi ta chwila, że ono mówi: “Mamo, jestem zmęczona/y. Chcę odpocząć”. Co zrobisz? Ano pozwolisz temu dziecku odpocząć. Dasz mu chwilę wytchnienia, usiądziesz na ławce, napoisz wodą. A co zrobisz ze sobą w takim samym pędzie? Bo ja wiem co robię ze sobą w takich sytuacjach. Dociskam gaz, wrzucam szybszy bieg, dorzucam coś na plecy. Czuję, że już nie daję rady, ale zaczynam besztać się za lenistwo i nie daję sobie prawa do odpoczynku. Nie umiem wtedy kompletnie w self-compassion.
Jest też jedna rzecz, która rzeczywiście weszła mi w nawyk po tej książce. Od kilku tygodni pytam sama siebie czego chcę i na co mam ochotę. Tak na głos jakbym mówiła do przyjaciela. Siadam zmęczona na kanapie i mówię: “ej, Madziu, czego Ci teraz trzeba? Co byś chciała zrobić?”. Zamiast kompulsywnie tłuc się po mieszkaniu. Miast wrzucać jakiekolwiek produkty w siebie bez przemyślenia co chcę zjeść. W miejsce narzucania sobie obowiązków, które mogą zaczekać odpowiadam: “teraz chcę poleżeć, a potem zjeść sałatkę z halloumi”. I to pomaga. To wygłoszenie sobie własnych potrzeb. Pozwolenie sobie na chwilę zastanowienia daje mi poczucie, że sama się sobą zajmuję i opiekuję. Tak jakbym ustalała plany z drugą osobą dając jej chwilę na zebranie myśli i szanując jej potrzebę do złapania oddechu,