Stoję na ulicy. Deszcz mży i siąpi. W kocich łbach odbija się alternatywny świat. Rozmyty, cały w smugach i ciepłym świetle latarń. Wgapiam się w ten obraz nie zwracając uwagi na to co powyżej. Między kciukiem a palcem wskazującym dymi papieros. Podnoszę go do ust kontrolując tę chwilę, kiedy moje wargi niespiesznie oplatają ustnik. Czuję jego fakturę. Wciągam powietrze i przymykam oczy. Świat w odbiciu robi się jeszcze bardziej rozlany.
Nasłuchiwałam chwilę wcześniej rozmów ludzi na zakupach. Szorstkie słowa, krótkie odpowiedzi, warczenie, niezadowolenie. Wizja kolejnych niechcianych do odwiedzenia miejsc. Rozkazy i nakazy. Przyspiesz, daj mi spokój, po co chcesz tam iść. Z Tobą to tak zawsze, z Tobą to nigdy. Spojrzenia zniecierpliwienia i złości. Wizje cichych wieczorów i dąsów.
Mówiłam już o tym kiedyś. Przed świętami dwa lata temu. Dzisiaj myślę dokładnie to samo.
Ten sklep kolejny to nic. Te dodatkowe rzeczy do przymierzenia to nic. Ten ton zniecierpliwiony niepotrzebny. Ten wieczór nie wart ciszy.
Nie wiecie ile macie. Nie wiecie jaką zgarnęliście wygraną w totku życia. Ten piątek, kiedy wypakujecie jogurty, płatki śniadaniowe i mięso na niedzielne mielone. Ten wieczór, kiedy schowacie ostatnią reklamówkę do szafki. Ta chwila, kiedy wejdziecie do pokoju, a na kanapie będzie już zajęte miejsce dla Was i ramie, które czeka, żeby Was objąć. To jest wszystko. Te warknięcia nieistotne, kiedy za Waszą ścianą toczy się życie, ktoś się krząta, ktoś włącza muzykę, nalewa wino. Te naburmuszenia głupiutkie, kiedy jakieś dłonie wieczorem obejmą waszą talię, gdy myjecie w złości naczynia.
Kiedy wiecie, że w całej tej postaci obok możecie ująć całe zaufanie, całą miłość, troskę i przyjaźń. I, kiedy nie musicie się już o nic bać.
Macie wszystko. Macie, absolutnie, kurwa, wszystko.
Papieros się dopala. Wydycham ostatni dym. Podnoszę siatkę z zakupami i wracam.
Taka jestem dzisiaj, 06/11/2020.
